Witam:) Chciałabym Wam przedstawić jedną z najlepszych creepypast, która wstrząsnęła mną do głębi. Czytajcie i komentujcie:)
DOM BEZ KOŃCA
Pozwolicie, że zacznę swoją opowieść od poinformowania was, że Peter Terry był uzależniony od heroiny.
 Zostaliśmy przyjaciółmi w latach studenckich i pozostaliśmy nimi, kiedy
 studia ukończyłem. Celowo użyłem liczby pojedynczej; Peter rzucił naukę
 po dwóch latach. 
 Wyprowadziłem się z akademika i przeniosłem do małego mieszkania. Wtedy
 przestałem widywać się z Peterem tak często. Utrzymywałem z nim kontakt
 głównie przez Internet. Był jednak moment, 
w którym Peter dosłownie zniknął na pięć tygodni. Nie widziałem go na 
żywo, nie pojawiał się również na AIM (komunikator internetowy – przyp. 
Tłum.). Nie martwiłem się tym jednak zanadto. 
Wiedziałem, że jest on dosyć ekscentryczną osobą, a poza tym lubi narkotyki. Sądziłem, że po prostu non-stop imprezował. 
 W końcu, którejś nocy zalogował się na AIM. Zanim zdążyłem rozpocząć rozmowę wysłał mi wiadomość.
 - Adam, człowieku, musimy pogadać.
 Wtedy po raz pierwszy usłyszałem o Domu BezKońca. Z opowieści Petera 
wynikało, że było to coś w rodzaju zamku strachu, jednego z wielu, które
 tak często można spotkać w wesołych miasteczkach. 
W Domu BezKońca organizowany był pewien konkurs: pięćset dolarów czekało
 na tego, kto przejdzie przez wszystkie dziewięć pokoi i wydostanie się z
 tego rzekomo nawiedzonego budynku. 
Jak jednak głosiła legenda, nikt nigdy nie dotarł do drzwi wyjściowych. 
Stąd też wzięła się nazwa tego miejsca. Dom znajdował się na obrzeżach 
miasta, około czterech mil od mojego mieszkania. 
 Peter powiedział mi, że próbował wygrać te pieniądze, ale nie podołał 
wyzwaniu. Był uzależniony od heroiny, więc stwierdziłem, że pewnie 
wszedł tam będąc na haju i wystraszył się 
papierowego ducha, czy czegoś równie śmiesznego. Twierdził, że ten dom 
potrafi złamać każdego zarówno psychicznie jak i fizycznie. Mówił, że 
jest w nim coś dziwnego, nienaturalnego. 
Nie wierzyłem mu. Nie miałem podstaw, żeby mu wierzyć. Poinformowałem 
go, że pójdę tam następnej nocy. Przekonywał mnie i prosił, żebym tego 
nie robił, ja jednak uparcie obstawałem 
przy swoim. Cholera, to było pięćset dolarów, które mogłem zdobyć minimalnym nakładem sił! Nie mogłem przegapić takiej okazji. 
 Kiedy stanąłem przed fasadą budynku poczułem się dziwnie. Czytaliście 
albo oglądaliście kiedyś coś, co nie powinno być straszne, ale pomimo to
 przyprawiało was o ciarki na plecach? 
Miałem w tym momencie dokładnie to uczucie. Kiedy wchodziłem po schodach
 prowadzących na ganek dziwne poczucie strachu tylko się nasilało. 
Nabrało szczególnej intensywności, kiedy 
nacisnąłem klamkę frontowych drzwi. 
 Serce przestało mi bić jak szalone, a ja sam odetchnąłem, kiedy moim 
oczom ukazało się całkiem normalne pomieszczenie, wyglądające jak 
recepcja hotelu udekorowanego na Halloween. 
Na środku pomieszczenia stał drogowskaz. „Pierwszy pokój w tę stronę. Po
 nim jeszcze osiem. Dojdź do końca, a zwyciężysz!”. Zachichotałem i 
poszedłem w wyznaczonym przez znak kierunku.
 Pokój, do którego wkroczyłem był wręcz śmieszny. Wypełniały go 
papierowe duchy, czaszki z gipsu oraz figury zombie, które wydawały 
głośny ryk, kiedy się obok nich przechodziło. 
Na przeciwległej ścianie znajdowały się drzwi. Niewiele się 
zastanawiając, ruszyłem w ich kierunku przedzierając się przez sztuczne 
pajęczyny.
 Kiedy tylko otworzyłem drzwi do drugiego pokoju zostałem otoczony przez
 mgłę. Od razu zauważyłem, że wyposażenie w tym pomieszczeniu stało na 
wyższym poziomie zaawansowania 
technicznego niż w poprzednim. Poza maszyną do wytwarzania mgły 
znajdował się tu między innymi przyczepiony do sufitu, zataczający 
powolne koła nietoperz. Przerażające. 
Całości dopełniała mroczna muzyka, która brzmiała niczym prosto z płyty 
kupionej w sklepie „Wszystko po 99 centów”. Nie widziałem głośników. 
Musieli je ukryć gdzieś poza 
zasięgiem wzroku zwiedzających. Ominąłem kilka mechanicznych szczurów 
jeżdżących po podłodze i stanąłem przed drzwiami, do których przybita 
była metalowa cyfra „3”. 
Wyciągnąłem rękę, żeby nacisnąć klamkę, lecz zamarłem w bezruchu. 
Ogarnęło mnie nagłe i przejmujące uczucie zgrozy. Nie chciałem otwierać 
tych drzwi. Czułem, że jest 
za nimi coś naprawdę złego. Ten dziwny stan minął po dłuższej chwili. 
Otrząsnąłem się, a następnie przestąpiłem pewnie przez próg.
 Pokój numer 3 był tym, w którym wszystko zaczęło się zmieniać. 
 Z pozoru nie wyróżniał się niczym szczególnym. Na środku, na 
drewnianych panelach podłogowych stało krzesło. Pomieszczenie było 
oświetlane jedynie przez słabe światło 
lampy stojącej w rogu. Poza tym było zupełnie pusto. Nie licząc cieni. 
Zgadza się, celowo użyłem liczby mnogiej. Poza cieniem moim i krzesła 
były tu też inne. Ledwo przeszedłem przez próg, 
a już byłem autentycznie przerażony. To był ten moment, w którym 
zorientowałem się, że coś tu nie jest w porządku. W przypływie paniki 
odwróciłem się i spróbowałem otworzyć drzwi, 
którymi tu wszedłem. Były zamknięte od drugiej strony.
 Niemożliwe, żeby ktoś zamykał za mną drzwi w miarę mojego postępu. 
Usłyszałbym go bez wątpienia. A może był to zamek mechaniczny, który 
uruchamiał się automatycznie? Całkiem 
prawdopodobne. W tym momencie byłem jednak zbyt wystraszony, żeby 
logicznie myśleć. Odwróciłem się z powrotem w stronę pokoju. Cienie 
zniknęły. To znaczy cień krzesła został na 
swoim miejscu, ale wszystkie inne „wyparowały”. Odetchnąłem głęboko 
starając się uspokoić skołatane nerwy, po czym wolno ruszyłem przez 
pomieszczenie. 
 Kiedy byłem dzieckiem zdarzało mi się miewać halucynacje. To przez moją
 wybujałą wyobraźnię. Stwierdziłem, że cienie niewiadomego pochodzenia 
musiałem sobie po prostu wymyślić 
pod wpływem strachu. 
 Mniej więcej w połowie drogi przez pokój, przechodząc obok krzesła, 
przypadkowo spojrzałem w dół, na swoje stopy. I wtedy dostrzegłem coś, 
co sprawiło, że moje serce na powrót 
zaczęło walić niczym młot. Otóż, tak jak powiedziałem wcześniej, 
wszystkie cienie poza tym należącym do krzesła zniknęły. Łącznie z moim.
 Nawet nie krzyknąłem. Nie zdążyłem, 
ponieważ od razu puściłem się szaleńczym sprintem w kierunku drzwi 
opatrzonych cyfrą „4”. Pchnąłem je z całej siły i wkroczyłem do 
kolejnego pomieszczenia.
 Sądzę, że czwarty pokój był jednym z najbardziej niepokojących. Kiedy 
tylko zamknąłem za sobą drzwi znalazłem się w prawdziwie egipskich 
ciemnościach. Miałem wrażenie, 
że całe światło zostało wyssane z tego pokoju. Nie boję i nigdy nie 
bałem się ciemności, ale w tym momencie byłem sparaliżowany ze strachu. 
Zresztą słowo „ciemność” nie 
opisuje tego, czego byłem świadkiem. To było coś znacznie gorszego. Nie 
tylko nie mogłem dostrzec ręki, którą wymachiwałem przed twarzą, ale nie
 mogłem też niczego usłyszeć. 
Absolutnie niczego. Kiedy siedzi się w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu da
 się usłyszeć swój oddech czy bicie własnego serca. Tutaj nawet te 
dźwięki do mnie nie docierały. 
 Zacząłem powoli kroczyć przed siebie. Starałem się dojrzeć drzwi, ale 
mrok skutecznie mi to uniemożliwiał. Nie byłem nawet pewien, czy są tu 
jakieś drzwi. 
 Nagle cisza została zmącona przez niskie, przeciągłe brzęczenie. 
 Poczułem, że coś stoi za mną. Odwróciłem się gwałtownie, lecz w 
nieprzeniknionych ciemnościach nie mogłem niczego dostrzec. Wiedziałem 
jednak, że to coś tam jest. W międzyczasie zauważyłem, 
że brzęczenie przybrało na sile, a na dodatek dźwięk zaczął się do mnie 
zbliżać. Nie mogłem określić skąd pochodził, ale wiedziałem, że jego 
źródło musi być gdzieś bardzo blisko, 
dosłownie centymetry ode mnie. 
 Zrobiłem krok w tył. Nigdy dotychczas nie czułem takiego strachu. Nie 
potrafię nawet dobrze opisać uczucia, które towarzyszyło mi w tamtej 
chwili. Nie obawiałem się bowiem, że umrę. 
Bałem się raczej tego, co może mnie spotkać zamiast śmierci. 
 Wtedy na ułamek sekundy w pomieszczeniu rozbłysło światło. Dzięki temu 
zobaczyłem to, czego tak bardzo się obawiałem. Pusty pokój. Tak, byłem 
tam zupełnie sam, jestem tego pewien. 
Po chwili wszystko na powrót pogrążyło się w ciemności. Natarczywe 
brzęczenie, które towarzyszyło mi przez cały czas przerodziło się w 
dziki skrzek. Krzyknąłem w panice, 
jednak nie byłem w stanie usłyszeć swojego głosu – dźwięk niewiadomego 
pochodzenia skutecznie go zagłuszył. Odwróciłem się na pięcie i 
pobiegłem przed siebie, rozpaczliwie szukając drzwi. 
W końcu je znalazłem. Naparłem na nie całym ciałem, po czym wpadłem do pokoju numer pięć.
 Zanim opiszę pokój numer pięć musicie się czegoś o mnie dowiedzieć. Nie
 jestem narkomanem. Nigdy nie brałem żadnych narkotyków, nigdy też nie 
miałem problemów z psychiką, 
poza wspomnianymi halucynacjami z okresu wczesnego dzieciństwa, a nawet 
te zwidy miewałem tylko wtedy, gdy byłem naprawdę zmęczony. Wszedłem do 
Domu BezKońca z czystym umysłem.
 To, co zobaczyłem, gdy tylko wpadłem do pokoju numer pięć nie 
przeraziło mnie, lecz szczerze zaskoczyło. Rosły tu bowiem 
najprawdziwsze drzewa o koronach górujących wysoko nade mną. 
Nie trudno było się domyślić, że sufit musiał być tutaj położony 
znacznie wyżej niż we wszystkich pozostałych pokojach Domu BezKońca, 
które odwiedziłem do tej pory. Otrząsnąłem się z 
pierwszego szoku i uważnie rozejrzałem się po okolicy. Znajdowałem się 
zdecydowanie w największym pomieszczeniu, położonym prawdopodobnie 
gdzieś w centrum budynku.
 Niech o rozmiarach tej izby świadczy fakt, że z miejsca, w który stałem
 nie byłem w stanie dostrzec drzwi wyjściowych. Rosnące blisko siebie 
rozłożyste drzewa dodatkowo utrudniały 
orientację w terenie. 
 Nie mogłem zrozumieć jednego: dlaczego ten pokój tak znacząco różnił 
się od poprzedniego? Wiecie, sądziłem, że w miarę mojej wędrówki w głąb 
domu będę świadkiem coraz to bardziej 
przerażających scen. Nagle okazuje się jednak, że to pomieszczenie 
bardziej przypomina raj niż salę, w której miałbym zmierzyć się z moimi 
najgłębszymi lękami. Moja opinia o tym pomieszczeniu 
miała wkrótce ulec drastycznej zmianie.
 Zacząłem zagłębiać się w gęstwinę drzew znajdującą się w pokoju. Gdy 
przeszedłem mały kawałek, zacząłem słyszeć dźwięki, które wyraźnie 
wskazywały na to, że znajduję się w sercu lasu. 
Świergotanie ptaków oraz bzyczenie owadów wydawało się być moim jedynym 
kompanem w tym osobliwym pomieszczeniu. Dźwięki były właśnie elementem, 
który zastanawiał mnie najbardziej. 
Słyszałem bowiem zwierzęta, lecz nigdzie nie mogłem ich znaleźć.
 Zacząłem się zastanawiać, jak duży może być ten budynek. Z zewnątrz 
wyglądał jak zwyczajny, jednorodzinny dom, jednak musiał stwarzać tylko 
takie pozory: w rzeczywistości z pewnością był 
większy. Jak inaczej pomieściłby się w nim cały las? 
 Pokój naprawdę przytłaczał swoimi rozmiarami. Gęste korony drzew nie 
pozwalały mi dojrzeć sufitu, a roślinność dookoła skutecznie 
uniemożliwiała wypatrzenie ścian. Prawdę mówiąc w tamtym 
momencie jedyną rzeczą, która utrzymywała mnie w przekonaniu, że nadal 
jestem wewnątrz budynku była podłoga, którą stanowiły ciemnobrązowe, 
drewniane panele.
 Kontynuowałem moją wędrówkę, mając cichą nadzieję, że gdy tylko minę 
kolejne drzewo, moim oczom ukażą się drzwi prowadzące do następnego 
pokoju. 
 Po kilku minutach marszu poczułem komara na mojej ręce. Potrząsnąłem 
nią, żeby odpędzić natrętnego insekta. Nie przestawałem przy tym 
przedzierać się przez gąszcz roślin. 
Chwilę później poczułem, że więcej owadów ląduje na moim ciele. Były 
dosłownie wszędzie: na rękach, nogach, a nawet na mojej twarzy. Zacząłem
 się dziko miotać, próbując odgonić 
od siebie te dokuczliwe, małe bestie. Spojrzałem w dół i wydałem z 
siebie krótki okrzyk rozpaczy. Nie widziałem bowiem żadnego komara. 
Czułem i słyszałem je jednak bardzo wyraźnie. 
Siadały na mojej skórze i gryzły mnie, a ja mimo to nie mogłem zobaczyć 
ani jednego z nich! Odpędzanie się od nich rękoma nie przynosiło 
rezultatów, rzuciłem się więc na ziemię i 
zacząłem się tarzać, mając nadzieję, że chociaż ta desperacka metoda poskutkuje. Na nic się to nie zdało.
 Na czworakach zacząłem pełznąć przed siebie. Nie wiedziałem, dokąd 
zmierzam. Wyjścia nie było nigdzie w zasięgu wzroku. Po prostu brnąłem 
do przodu, chcąc uciec od komarów, od bólu 
wywołanego ich ukąszeniami, a w końcu od tego przeklętego pokoju. Po 
ponad godzinie błądzenia w końcu znalazłem drzwi. Wstałem, opierając się
 o najbliższe drzewo. Chciałem pobiec 
w kierunku drzwi, w kierunku wybawienia, lecz nie mogłem; moje ręce i 
nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Udało mi się jedynie zrobić kilka 
chwiejnych kroków, podpierając się przy tym o 
pobliskie drzewa. 
 Wtedy znów to usłyszałem. Niskie brzęczenie. Dochodziło z sąsiedniego 
pokoju. Było intensywniejsze i bardziej natarczywe niż dotychczas. W 
miarę zbliżania się do źródła tego dźwięku 
uczucie obecności ucztujących na moim ciele insektów stopniowo słabło. 
Kiedy położyłem swoją drżącą rękę na klamce owady zupełnie zniknęły. Nie
 potrafiłem jednak przemóc się i pchnąć 
drzwi, prowadzących do następnego pokoju. Przeczuwałem, że czeka tam na 
mnie coś jeszcze straszniejszego i bardziej potwornego niż to, czego 
doświadczyłem do tej pory. 
Wiedziałem jednocześnie, że przejście przez próg jest jedyną opcją. Nie 
mogłem puścić klamki, gdyż gdybym to zrobił, owady z całą pewnością 
wróciłyby. O powrocie do pokoju 
numer cztery nie było nawet mowy. Stałem więc, opierając się głową o 
drzwi i zbierając w sobie wystarczająco odwagi, żeby zrobić następny 
krok. Brzęczenie było tak głośne, że 
nie mogłem usłyszeć własnych myśli. Nie mogłem zrobić nic innego, 
musiałem iść naprzód. Pokój numer sześć czekał na mnie, a był on 
prawdziwym piekłem.
 Oczy miałem zamknięte, w uszach ciągle rozbrzmiewał mi ten przeklęty 
ton. Lecz kiedy tylko drzwi zatrzasnęły się za mną, wszystko ucichło. 
Zaskoczony otworzyłem oczy. Zobaczyłem, 
że drzwi, którymi wszedłem do tego pomieszczenia, zniknęły. W ich 
miejscu znajdowała się ściana. Odwróciłem się gwałtownie i obrzuciłem 
spojrzeniem pomieszczenie. 
Wyglądało dokładnie tak samo, jak pokój numer trzy. Ta sama lampa, to 
samo krzesło stojące na środku. Nie było tu jednak żadnych drzwi; ani 
tych, którymi się tu dostałem, 
ani tych, prowadzących do następnego pokoju. Byłem uwięziony. 
 Tak jak powiedziałem wcześniej, nie mam i nigdy nie miałem żadnych 
problemów psychicznych. Jednakże w tamtym momencie popadłem w prawdziwy 
obłęd. Nie krzyczałem. 
W zasadzie nie wydawałem z siebie żadnego dźwięku. Na początku po prostu
 drapałem delikatnie ścianę. Robiłem to, ponieważ wiedziałem, że drzwi 
muszą gdzieś tam być. 
Przy pomocy obu rąk skrobałem ścianę w miejscu, gdzie jeszcze chwilę 
temu znajdowała się klamka. Robiłem to coraz mocniej, w coraz większej 
desperacji szukając tych 
pieprzonych drzwi. Moje paznokcie zaczęły się łamać. Poczułem krew na 
opuszkach palców. Upadłem na kolana, nie przestając drapać ściany. 
Miałem łzy w oczach. Wiedziałem, 
że te cholerne drzwi muszą gdzieś tu być. Muszą! Gdybym tylko mógł przebić się przez tę ścianę…
 - Wszystko w porządku?
 Poderwałem się gwałtownie i obróciłem, szukając osoby, która wypowiedziała te słowa.
 Dostrzegłem małą dziewczynkę, ubraną w białą suknię sięgającą jej aż do
 kostek. Miała długie, proste blond włosy, kredowobiałą skórę oraz duże,
 smutne, 
niebieskie oczy. Była najbardziej przerażającą osobą, jaką w życiu 
widziałem i jestem pewien, że nie spotkam nikogo, kto wyglądałby tak 
niepokojąco, jak ona. 
Gdy na nią patrzyłem widziałem bowiem nie tylko małe, niewinne dziecko. 
Było coś jeszcze. W miejscu, w którym stała, znajdowała się również inna
 dziewczynka, niezwykle podobna do tej pierwszej. 
Miała na sobie brudną, znoszoną sukienkę barwy sadzy, jej włosy były w 
kompletnym nieładzie, a oczy wyrażały lęk połączony ze szczerą 
nienawiścią. 
 Naprawdę trudno opisać mi to, co widziałem. Obie postacie stały w tym 
samym miejscu, wzajemnie przez siebie przenikając. Miałem wrażenie, że 
znajdują się w dwóch odrębnych wymiarach, 
a w jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób ja byłem w stanie widzieć je obie jednocześnie. 
 Zaniemówiłem. Strach całkowicie mnie sparaliżował, uniemożliwiając mi 
wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Stałem, opierając się o ścianę i gapiąc 
się wprost na tę istotę. 
Byłem uwięziony z tym czymś w pokoju, z którego nie było żadnej drogi ucieczki. Wtedy dziewczynka przemówiła raz jeszcze.
 - Adamie, powinieneś posłuchać.
 Słowa te zostały wypowiedziane przez dwa głosy. Jeden był delikatny i 
wysoki. Wydobywał się z gardła schludnie ubranej dziewczynki. 
 Drugiego głosu nie usłyszałem. Nie w zwykłym tego słowa znaczeniu. Nie 
dobiegał bowiem od tej istoty, usłyszałem go bezpośrednio w swojej 
głowie. 
Był nienaturalny, zniekształcony. Jestem pewien, że żadna ludzka istota nie byłaby w stanie mówić w ten sposób. 
 Obie bezustannie powtarzały to jedno zdanie. Wiedziałem, że mają rację.
 Powinienem posłuchać. Powinienem nie wchodzić do tego domu.
 Nie wiedziałem, co robić. Przyłożyłem dłonie do uszu, chcąc, żeby ich 
głosy przestały mnie dręczyć, jednak to nie pomagało. Jednocześnie bez 
przerwy się na nie patrzyłem. 
Nie mogłem oderwać wzroku od tych przerażających dziewczynek. 
 W końcu osunąłem się na kolana i trwałem w tej pozycji chwiejąc się 
naprzemiennie w przód i w tył. Chciałem, żeby to wszystko się skończyło.
 Chciałem, żeby te istoty odeszły, 
byłem skłonny umrzeć, byle tylko to wszystko dobiegło końca. Wiedziałem 
jednak, że ten dom, ten pokój nie da mi umrzeć. On chce mnie dręczyć. 
Chce się nade mną znęcać. 
 Te istoty stały naprzeciwko mnie. Próbowałem od nich uciec. Zacząłem 
pełznąć przed siebie. Dziewczynki stały w miejscu. Wydawało mi się, że 
nie są w stanie się ruszyć. 
 Zauważyłem, że w moją stronę zbliża się mechaniczny szczur, dokładnie 
taki, jakiego widziałem w pokoju numer dwa. Wiedziałem, że dom bawi się 
ze mną. Drażni się ze mną niczym kot z myszą, 
zanim przystąpi do posiłku. 
 W tym momencie stwierdziłem, że nie pozwolę mu na to. Zrozumiałem, że 
nie chcę tu umrzeć. Mam zamiar wyjść żywy z Domu BezKońca za wszelką 
cenę. 
 Odetchnąłem głęboko, po czym podniosłem się z ziemi. Zobaczyłem 
niewyraźny kształt na ścianie naprzeciwko. Powolnym krokiem zacząłem się
 do niej zbliżać.
 Poczułem czyjś oddech na karku. Wiedziałem, do kogo należy. Byłem 
pewien, że dziewczynki stoją tuż za mną. Słyszałem ich głosy tuż obok 
swojego ucha. Nie chciałem się odwracać. 
Bałem się tego, co mogę zobaczyć. Zamiast tego żwawiej postąpiłem do 
przodu. Na ścianie widniał namalowany ołówkiem, wysoki prostokąt. 
Położyłem na nim rękę. 
Na wysokości moich oczu pojawiła się cyfra 7. Naparłem na ścianę całym ciałem. 
 Głosy przerodziły się w rozdzierający krzyk. Krzyk, który rozbrzmiewał 
zarówno w moich uszach jak i w moim umyśle. Byłem niemal pewien, że 
zaraz ogłuchnę.
 A wtedy ściana runęła, a ja poleciałem do przodu, na twarz. Wrzask ucichł. Leżałem na kawałkach gruzu, pokryty tynkiem. 
 Byłem fizycznie i psychicznie wyczerpany, wiedziałem jednak, że jestem 
już bezpieczny. Podświadomie zdawałem sobie sprawę z faktu, że 
dziewczynki nie mogły opuścić pokoju numer sześć.
 Obróciłem się na brzuch, po czym moim oczom ukazała się bezkresna 
czerń. Czerń oraz mnóstwo małych, białych punktów. Gwiazdy. Byłem na 
zewnątrz. 
 Zacząłem płakać. Nie mogłem uwierzyć, że udało mi się wydostać z tego 
piekła. Byłem pewny, że przyjdzie mi spędzić swoje ostatnie chwile w tym
 przeklętym domu. A jednak! 
Moja wola życia była silniejsza. Udało mi się! Byłem tak szczęśliwy, że zapomniałem nawet o obiecanej nagrodzie. 
 Dłuższą chwilę zajęło mi ochłonięcie i zebranie myśli. Nie chciałem niczego więcej poza powrotem do domu.
 Podniosłem się, otrzepałem z tynku, po czym ruszyłem chwiejnym krokiem w
 stronę ulicy. Mój samochód stał wciąż w tym samym miejscu. Zresztą, 
czemu miałoby go tam nie być? 
Nikt by go przecież nie ukradł w tak spokojnej okolicy. Usiadłem za 
kierownicą, uruchomiłem silnik. Ruszyłem w drogę powrotną do domu. 
 W miarę zbliżania się do celu mojej podróży zacząłem czuć się nieswojo.
 Radość z opuszczenia Domu BezKońca wyparowała ze mnie, a na jej miejsce
 wstąpił strach. 
Nie mogąc pozbyć się natarczywego i intensywnego uczucia zaparkowałem 
przed domem, wysiadłem z auta i ruszyłem w stronę drzwi wejściowych. 
Wszedłem do mieszkania. 
W progu przywitał mnie mój kot Baskerville. Był pierwszą żywą istotą, 
którą zobaczyłem po opuszczeniu tego piekła. Wyciągnąłem rękę, chcąc go 
pogłaskać, ale ten, zamiast przymilać się do mnie, 
wrogo zasyczał, po czym uciekł w głąb mieszkania. Trochę mnie to 
zaskoczyło, ale szybko doszedłem do wniosku, że kotom w końcu zdarza się
 mieć humory. Prawdopodobnie wyczuł ode mnie coś, 
co mu się nie spodobało i dlatego zareagował w ten sposób.
 Nie byłem głodny ani spragniony, chociaż wydawało mi się, że spędziłem w
 Domu BezKońca długie godziny. Zamiast tego stwierdziłem, że muszę 
natychmiast wziąć prysznic. 
W drodze do łazienki zdecydowałem się zajrzeć do pokoju rodziców. 
Słyszałem włączony telewizor, byłem więc pewny, że jeszcze nie śpią. 
Wszedłem do ich sypialni z uśmiechem na twarzy, 
szczęśliwy, że w końcu będę mógł porozmawiać z normalnymi ludźmi.
 Oboje siedzieli wyprostowani na kanapie. Swoje odcięte głowy trzymali 
na kolanach. Ich oczy były zwrócone na telewizor. Był wyłączony.
 Zwymiotowałem. Zatrzasnąłem gwałtownie drzwi. Moich uszu ponownie 
dobiegły dźwięki z telewizora. Miałem tego dość. Odwróciłem się, chcąc 
jak najszybciej wyjść z domu. 
Na drzwiach, przed którymi stanąłem widniała cyfra 8. 
 Nadal byłem w Domu BezKońca. Zaszlochałem głośno, nie wiedząc, co 
robić. Nie wiedziałem, czy ten cholerny dom faktycznie zabił moich 
rodziców, czy może to po prostu kolejna sztuczka. 
Bałem się zrobić jakikolwiek ruch.
 Usłyszałem, że drzwi od pokoju moich rodziców otwierają się. 
Zdecydowałem, że nie chcę zobaczyć, co z nich wyjdzie. Postanowiłem iść 
naprzód. Może kiedyś to szaleństwo dobiegnie końca? 
Z tą myślą wkroczyłem do ósmego pokoju.
 Byłem praktycznie martwy. Wiedziałem, że mój umysł jest na tyle 
spaczony, że nigdy już nie powrócę do normalności, nawet, jeśli w końcu 
uda mi się stąd wydostać. 
Byłem jednocześnie przekonany, że po tym, co ten popierdolony budynek ze mną zrobił, nic gorszego nie może mnie już spotkać. 
 Jak ja mogłem w to wierzyć? Oczywiście, że mogło mnie spotkać coś gorszego. I spotkało.
 Pomieszczenie, do którego wszedłem, było idealną kopią pokojów numer 
cztery i sześć. Ponownie na środku stało krzesło. Tym razem jednak, 
siedział na nim mężczyzna. 
Po kilku sekundach niedowierzania, mój umysł w końcu zaakceptował fakt, 
że osobą siedzącą na krześle byłem ja. Nie ktoś, kto był do mnie 
podobny, tylko ja sam, 
Adam Williams, we własnej osobie. Podszedłem bliżej. Musiałem przyjrzeć 
mu się dokładniej, nawet, jeżeli byłem stuprocentowo pewien, że moje 
oczy mnie nie mylą. 
Adam siedzący na krześle spojrzał na mnie. W kącikach jego oczu lśniły łzy.
 - Proszę, błagam, nie rób tego. Nie krzywdź mnie!
 - Co? – zapytałem zdezorientowany. – Nie mam zamiaru nic ci zrobić.
 - Kłamiesz! – Zaczął szlochać. – Skrzywdzisz mnie, a ja tego nie chcę! –
 Podkulił nogi, po czym zaczął się chwiać naprzemiennie w przód i w tył.
 - O czym ty mówisz? – zapytałem.
 - Skrzywdzisz mnie. Skrzywdzisz mnie, jeżeli chcesz wyjść. Skrzywdzisz mnie – powtarzał, pociągając przy tym nosem.
 - Dlaczego tak sądzisz? Proszę, uspokój się. Uspokój się i wyjaśnij mi, co tu się dzieje – poprosiłem. 
 Pochyliłem się nad nim, co pozwoliło mi dostrzec ten jeden kluczowy 
szczegół. Adam siedzący na krześle wyglądał jak ja i nosił identyczne 
ubranie. 
Na jego koszulce, w okolicach serca, widniała jednak mała, czerwona cyfra 9.
 - Skrzywdzisz mnie. Skrzywdzisz mnie. Skrzywdzisz mnie. Proszę, nie rób
 tego. Nie krzywdź mnie – słowa wypowiadał niezwykle szybko. 
 Gdy tylko zobaczyłem ten mały znaczek na koszulce mojego sobowtóra wiedziałem, co Dom chce mi przekazać.
 - Adamie? – zapytałem łagodnie.
 - Tak, skrzywdzisz mnie. Zrobisz to. Na pewno! – położył szczególny nacisk na ostatnie zdanie.
 Stwierdziłem, że w tym stanie nie ma szans, żeby udało mi się z nim 
dogadać. Postanowiłem nieco się rozejrzeć. Tak, jak to miało miejsce w 
przypadku pokoju szóstego i tym razem drzwi, 
którymi wszedłem, zniknęły. Z jakiegoś powodu wiedziałem, że szukanie 
konturów na ścianie również nie przyniesie żadnego skutku. Zacząłem 
szukać jakiegokolwiek śladu na podłodze. 
W końcu zajrzałem pod krzesło.
 Do spodu siedzenia przyczepiono nóż oraz małą karteczkę. „Dla Adama od 
Zarządu Domu BezKońca”. Wzdrygnąłem się. Nie trudno było się domyślić, 
czego chciał ode mnie ten budynek. 
Miałem zabić samego siebie. 
 Podniosłem oczy do góry i spojrzałem prosto w przerażoną twarz mojego 
sobowtóra, który w końcu przestał kołysać się jak szaleniec.
 Nigdy wcześniej nie zabiłem człowieka. Na samą myśl o tym, co 
zamierzałem zrobić robiło mi się niedobrze. Nie chciałem użyć noża, ale 
byłem świadom, że to jedyne wyjście z tej sytuacji. 
Adam na krześle też zdawał sobie z tego sprawę. 
 Zupełnie nieświadomie zacząłem myśleć o Peterze. Zastanawiałem się, czy
 on też dotarł tak daleko i czy spotkał identycznego Petera Terry 
siedzącego na krześle. Zastanawiałem się, co on zrobił. 
 Szybko otrząsnąłem się z tych myśli. Nie ważne było, czy zabił swojego 
brata bliźniaka, czy nie. Ja wiedziałem, że muszę zrobić użytek z tego 
noża, jeżeli chcę się stąd wydostać. Chwyciłem ostre narzędzie.
 - Adamie – spokojnym tonem zaczął mój sobowtór. – Co zamierzasz zrobić?
 Podniosłem się z ziemi, trzymając drżącą ręką nóż.
 - Zamierzam stąd wyjść.
 Adam wciąż siedział na krześle, jego zachowanie jednak uległo zmianie. 
Był teraz bardzo spokojny. Popatrzył na mnie. Na jego twarzy zamajaczył 
lekki uśmiech. 
Nie wiedziałem, czy zacznie się śmiać, czy też rzuci się na mnie. Powoli
 wstał. To było niesamowite. Był tego samego wzrostu, a nawet patrzył 
się na mnie w identyczny sposób, jak ja na niego. 
Mocniej ścisnąłem nóż. 
 - Teraz cię skrzywdzę – powiedział łagodnie. – Skrzywdzę cię i będę cię tu przetrzymywał. 
 Nie odpowiedziałem mu. Skoczyłem na niego, przewracając go na ziemię. 
Przygwoździłem go do podłogi. Uniosłem rękę, gotowy zadać cios. 
Popatrzył wprost na mnie. Był przerażony. 
Zupełnie tak, jak ja. Czułem się, jak gdybym patrzył w lustro. Opuściłem gwałtownie rękę. Stalowe ostrze przebiło jego pierś. 
 Ponownie zostałem otoczony przez nieprzenikniony mrok. Ciemność była 
jeszcze głębsza niż w pokoju numer trzy. Wydawało mi się, że jestem 
zawieszony w powietrzu. Nie mogłem się ruszać. 
Stan ten trwał przez wiele godzin, może nawet dni. W czasie tym do mojej
 głowy przychodziło wiele myśli. Rozmyślałem o moich rodzicach, o 
Peterze, a przede wszystkim o Domu. 
Udało mi się: byłem w pokoju numer dziewięć. Dom BezKońca miał jednak koniec, a ja do niego dotarłem. Jednak co dalej? 
 Ostatecznie się poddałem. Nie miałem już siły dłużej walczyć. 
Wiedziałem, że jestem tu uwięziony na zawsze, a moim jedynym towarzyszem
 będzie ciemność. 
Nie miałem szans na wydostanie się z tego pokoju. Nie mogłem poruszyć 
żadną kończyną. Nie mogłem wydać żadnego dźwięku. Nie słyszałem swojego 
oddechu. 
Próbowałem wyczuć jakikolwiek smak w ustach, nie poczułem jednak nic. 
Byłem stracony. Pokój numer dziewięć był piekłem, w którym przyjdzie mi 
spędzić wieczność.
 Wtedy to się stało. Dostrzegłem światło. Jedno z tych stereotypowych 
światełek na końcu tunelu. Poczułem, że odzyskuję władzę nad ciałem. Pod
 moimi nogami pojawił 
się stały grunt. Nie pozostało mi nic innego, poza kroczeniem w stronę światła.
 Otocznie wokół mnie gwałtownie się zmieniło. Stałem teraz w holu Domu 
BezKońca. Wszystko było identyczne. Pomieszczenie wyglądało, niczym 
udekorowane na Halloween. 
Wiedziałem, że coś musi być nie tak. Coś musi się różnić. Miałem rację. 
Na stole, na środku pokoju leżała koperta. Znalazłem w niej pięć 
studolarowych banknotów i kolejną małą kartkę. 
 „Adam Williams
 Gratulujemy! Udało ci się znaleźć wyjście z Domu BezKońca! Proszę, weź te pieniądze, jako nagrodę za twój niezwykły wyczyn!
 Pozdrawiamy
 Zarząd Domu BezKońca.”
 Zacząłem się maniakalnie śmiać. Nie mogłem przestać. Śmiałem się, gdy 
wyszedłem z budynku i wsiadłem do swojego samochodu. Śmiałem się jadąc 
do domu. 
Śmiałem się, kiedy stanąłem przed drzwiami swojego domu i śmiałem się, kiedy zobaczyłem namalowaną na nich liczbę dziesięć.