Pokazywanie postów oznaczonych etykietą inspiracje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą inspiracje. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 30 maja 2021

Czy mamuty mogą wciąż żyć na Ziemi?

W ostatnim czasie wiele się mówi na temat prób wskrzeszenia mamuta włochatego, którego najbliższym żyjącym krewnym jest słoń indyjski. Sama kilka lat temu nagrałam o tym filmik,
który znalazł się na kanale Nelly TUTAJ. Zasypałam w nim oglądających dość przystępnie przedstawionymi informacjami dotyczącymi tego, jaki jest postęp prac nad całym przedsięwzięciem. W międzyczasie chęć pomocy zaofiarowali naukowcy z Japonii, co mogłoby posunąć całość do przodu w przyspieszonym tempie. Niestety, z powodu pandemicznych okoliczności, projekt zawieszono i nie wiadomo, kiedy znów ruszy. Być może właśnie dlatego podczas poszukiwań najnowszych wiadomości dotyczących tych majestatycznych ssaków, przekopując się przez newsy o kolejnych mamucich ciosach odkrytych na całym świecie, natrafiłam na pewną rosyjską stronę.

Rewelacji, jakie mogłam tam przeczytać, nigdy wcześniej nie zaznałam w polskim internecie,
a i anglojęzyczne media nigdy mnie nimi nie poczęstowały. Jednakże, aby oddać im sprawiedliwość,
po zapoznaniu się z treściami od naszych wschodnich sąsiadów, nie omieszkałam przeszukać sieci,
gdzie natrafiłam na podobne doniesienia po angielsku (choć z gigantyczną dozą sceptycyzmu,
nie brzmiały już tak rewolucyjnie jak po rosyjskiej stronie internetu).

Przechodząc do meritum, w Rosji spora grupa ludzi wierzy w to, że mamuty przetrwały do czasów współczesnych. Teoria ta opiera się na kilku relacjach naocznych świadków, którzy mieliby się natknąć
na grupki tych przepięknych stworzeń w lasach syberyjskiej tajgi. Zamysłowi temu sprzyja fakt ogromnych niezamieszkałych terenów, na których można nie trafić na żadnego człowieka przez wiele dni.

Nikita Zimov, dyrektor projektu Plejstoceńskiego Parku w Jakucji (który to park ma przywrócić naturalne warunki, w jakich żyła plejstoceńska megafauna, i w której mogłaby znów żyć, gdyby projekt wskrzeszenia odniósł sukces) twierdzi jednak, że takie teorie nie mają racji bytu i można je włożyć pomiędzy historie o Yetim a Potworze z Loch Ness.
Jako główny argument przedstawia fakt, że mamuty włochate wycofały się z tych terenów tysiące lat temu (około 10 tys. lat temu). Ostatnie stadko swojego żywota dokonało na Wyspie Wrangla, którą od stałego lądu oddzieliły topniejące lodowce. Badania ich szczątków wykazały, że pod koniec życia dumna rasa mamutów skarłowaciała (Mamut Karłowaty), a życie na małej przestrzeni sprawiło, iż ostatni przedstawiciele gatunku wykazywali cechy charakterystyczne dla zwierząt chowanych wsobnie.
Jedne z najmłodszych szczątków należące do samca, który zmarł ponad 3800 lat temu, informowały
o wielu genetycznych deformacjach. Naukowcom udało się ustalić, że mamut ten miał wodogłowie,
był upośledzony umysłowo, chorował na cukrzycę, a zmysł węchu zupełnie u niego nie funkcjonował.
Biorąc pod uwagę te informacje, rzeczywiście, małe stadko mamutów miałoby problem z dotrwaniem do dwudziestego wieku, gdyż stosunki kazirodcze, a co za nimi idzie - choroby, byłyby nieuniknione. Nadal jednak żyjące po dziś dzień mamuty są mniej wyssane z palca niż Człowiek Śniegu czy Nessie, których to istnienia w ogóle nigdy nie udowodniono.

Kolejnym problemem jest dostęp człowieka do wszystkich terenów dzisiejszej tajgi syberyjskiej.
Jak wspomina pan Zimov, w czasie ostatnich trzystu lat, ludzie przemierzyli ją wzdłuż i wszerz. Nieważne, że wiele terenów jest niezamieszkałych przez człowieka, a osady dzielą od siebie długie kilometry. Każdy skrawek lasów został przez człowieka zbadany. Nie ma więc mowy, żeby zwierzę tak duże i tak stadne jak mamut włochaty, nie zwróciło na siebie niczyjej uwagi.
Gdyby mamut chciał w ten sposób przeżyć niezauważony przez nikogo, musiałby przede wszystkim
na przestrzeni dziejów wykształcić nowe mechanizmy obronne, które pozwoliłby mu przetrwać. Musiałby również przemieszczać się w szybkim tempie, aby uniknąć ludzi oraz ich osad. Nie uważam,
że nie byłoby to możliwe, wszak świat pokazał nam już wiele niesamowitych odsłon samego siebie.
Po prostu jest to coś, czego na podstawie znanych nam faktów, nie jesteśmy w stanie stwierdzić.

Hipoteza żyjącego w ten sposób mamuta rodziłaby także wiele innych problemów. Przyjmijmy,
że podczas cofania się wgłąb tajgi, aż na Wyspę Wrangla, stadko mamutów włochatych oddzieliło się od reszty i pozostało na kontynentalnej części Syberii. Jak schowałyby się przed światem człowieka
na te wszystkie tysiąclecia? Jak ułożyłyby sobie życie w zmieniającym się otoczeniu? Jak by się do niego dostosowały? Co by wykształciły, a co straciły? Czy ich włosie i tkanka tłuszczowa zmniejszałyby się ze względu na ocieplający się klimat? Jak wpłynęłaby na nie katastrofa tunguska?
Tak wiele pytań, tak mało odpowiedzi.

W tym miejscu jako zupełną ciekawostkę można przytoczyć fakt, że gdyby w jakiś sposób doszło
do takiego odkrycia, nie byłoby ono pierwszym
. Ryba Latimeria, nazywana często żywą skamieliną, występowała na świecie w czasach dinozaurów, miliony lat temu. Przez długi czas była uważana za wymarłą ponad 60 lub 70 milionów lat temu. Przełom nadszedł 22 grudnia 1938 roku, kiedy to złowiono pierwszą Latimerię. W środowisku naukowym zawrzało. Jeden z profesorów wyraził wtedy swoją opinię mówiąc, iż "byłby mniej zdziwiony, gdyby spotkał na ulicy żywego dinozaura".
Potem rybę łowiono sporadycznie na przestrzeni lat.
Całkowicie niedawno natomiast, bo w listopadzie 2020 roku doszło do szokującego świat odkrycia
w rumuńskich Karpatach. Na zdjęciu uwieczniono kilkunastu przedstawicieli gatunku głowaczogłowa ardżeszańskiego. Ryby, którą także uznano za wymarłą. Gatunek ten liczy aż 65 milionów lat i co jakiś czas zostaje uznany za wymarły, a potem naukowcy znów na niego natrafiają. 

Czy tak samo mogłoby być z mamutami?
Możliwe, ale trzeba brać pod uwagę, jak wielki obszar wód jest przez człowieka niezbadany i jak wiele stworzeń może się tam schować. Inaczej jest z lądami, które nie mają już przed nami zbyt wielu tajemnic, a jedyne nieznane dotąd gatunki, na jakie trafia człowiek, to raczej drobne zwierzęta.

Mamucie legendy 🦣
Czas przejść do sekcji, która po latach "niebycia" w blogosferze zmusiła mnie do napisania posta. Jakimiż to historiami Rosjanie podsycają swoją wiarę w żywe mamuty włochate na Syberii dzisiejszych czasów?
🦣 Na przełomie XIX i XX wieku, na poznanie syberyjskiej tajgi ruszyła rosyjska ekspedycja badawcza. Wtedy to natrafili na plemię Ewenów, które żyło głównie ze zbieractwa oraz myślistwa. Rosjanom wydało się dziwne, że Ewenowie posiadają wiele skór mamutów, które wyglądają, jakby "upolowali to zwierzę wczoraj". Kiedy udało im się porozumieć z przedstawicielami plemienia,
ci opisali im wiernie oraz ze szczegółami wygląd i zachowanie mamuta, a także jego dietę. Doszli nawet do opisu sposobu, w jaki sami te mamuty zabijali. Kiedy inna rosyjska ekspedycja natrafiła na podobne plemię później, w 1922 roku, zobaczyła i usłyszała bardzo podobne rzeczy.
🦣 Istnieje pogłoska mówiąca, że w latach 40. XX wieku, a więc w czasie Drugiej Wojny Światowej, wojskowi piloci przelatując nad syberyjską tajgą w Jakucji, zauważyli nieduże stado zwierząt,
które z początku wzięli za słonie. Dopiero potem, zdając sobie sprawę z tego, że na Syberii nie ma słoni, a zwierzęta przez nich widziane zdawały się mieć brązowe włosie uznali, że zobaczyli mamuty włochate.
🦣 Gif wklejony poniżej pochodzi podobno z filmu, który zarejestrowano w Jakucku w 1943 roku.


🦣 Mamucia historia miała się też zdarzyć trochę później, bo aż w 1978 roku. Grupa podróżników rozbiła obóz nad rzeką Indigirka w Jakucji. Wczesnym rankiem obudziły ich dziwne hałasy. Kiedy otworzyli oczy, nie mogli uwierzyć w to, co widzą. Grupka mamutów włochatych licząca około tuzina osobników, miała stać nad wodą i spokojnie gasić pragnienie.

Nowszych świadectw niestety brak, jednakże natrafiłam na informację, że niektóre kanały telewizyjne w Rosji, wciąż są zaaferowane tym tematem i co jakiś czas wznawiają dziennikarskie śledztwa mające na celu poznanie większej ilości historii i być może odkrycie największej tajemnicy w dziejach syberyjskiej tajgi.

Co ja o tym sądzę?
Pomimo mojej całej miłości do mamutów i faktu, iż po przeczytaniu tych teorii mam ogromną ochotę wystąpić o rosyjską wizę teraz i zaraz, nie uważam, żeby to było możliwe. Mamuty włochate na pewno dałyby radę przystosować się do nowego środowiska, ale musiałyby liczyć przecież na tyle osobników, żeby przez te wszystkie lata istnieć. Gdyby było inaczej, zabiłyby je deformacje genetyczne,
które zdziesiątkowały resztkę populacji z Wyspy Wrangla. Nie twierdzę, że mamuty nie mogłyby gdzieś sobie nadal żyć, ale na pewno nie byłaby to syberyjska tajga. 

Kiedy jednak myślę o tym, że jeszcze niecałe 30 lat temu uważano, iż te przepiękne ssaki wymarły dziesięć tysięcy lat temu, kiedy to zniknęły z powierzchni kontynentalnej części Eurazji, a potem odkryto szczątki sprzed niecałych czterech tysięcy lat... Cóż, wolę uważać że mamuty nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa. W końcu nadzieja to czasami jedyne, co mamy.
A czy to nie ona sprawiła, że Hans Voralberg spełnił największe marzenie swojego życia
i odjechał z Mamutami w dal?

Na zakończenie chciałabym nadmienić, że dosłownie kilka dni temu, 28. maja 2021 roku, odszedł od nas Pan Benoît Sokal, któremu zawdzięczam swoje życie z mamutami. Mam nadzieję, że tam, gdzie się Pan udał trawa będzie zawsze idealnie fioletowa, a Mamuty idealnie włochate.

poniedziałek, 13 listopada 2017

QUEEN + ADAM LAMBERT #NOTW40 Tour - 6.11.2017, Łódź! ♥

Coby w ogóle jakoś zacząć tą relację, przeczytałam wspomnienia z zeszłorocznego koncertu w Oświęcimiu i ojej... jeśli wtedy moje emocje były tak silne i tak pozytywne, to w tym roku zostałam przez nie po prostu rozerwana. Nie umiem nawet myśleć o tym ile szczęścia miałam. Cytuję Krewetkę" "nigdy nie widziałam cię w takim stanie". Naprawdę. W zeszły poniedziałek stało się tyle, że przerosło to nawet moje oczekiwania.
Szaleństwo zaczęło się już 26. kwietnia, kiedy to do regularnej sprzedaży trafiły bilety na ten koncert, a ja już kilka minut po dziesiątej byłam uboższa o, bagatela, "pińćset złociszy". Wtedy to naprawdę była szalona cena, ale czułam, że nie będę żałować ani grosza i oczywiście potwierdziło się to w milionach procent.

W tym roku w podróż w nieznane wybrałam się już z Krakowa z dwoma innymi Glambertkami. Razem zabukowałyśmy pociąg, nocleg i razem się trzymałyśmy.
W Łodzi byłyśmy już w niedzielę wieczorem. Obce miejsce i google maps niestety zawiodło. Zgubiłyśmy się i dotarłyśmy do naszego hostelu o dość późnej porze. Jakiś czas potem dołączyła do nas Kasia (Krewetka z Glam Cave!) i już razem ruszyłyśmy na "podbój" Łodzi. Celem było wszamanie czegoś i rozprostowanie nóg. Niestety nie przypuszczałyśmy, że to miasto to straszne ghost town i po 21ej wszystko jest już właściwie pozamykane.
Piotrkowska o bardzo młodej godzinie. Nawet Nowy Sącz nie jest tak odludny...
Te dziwne rzeźby z deka przerażają. Zwłaszcza, jeśli chcesz udzielić pomocy, a tu...dwie pary nóg.
Na szczęście dzięki pomocy internetu, znalazłyśmy cokolwiek otwartego o tej "późnej porze". Poratował nas w niedoli niejaki Gruby Benek i jego oferta prześmiesznych z nazw pizz. Swoją drogą, mają je bardzo dobre i na przyszłość możemy z czystym sumieniem polecić.
Po powrocie do hostelu dość szybko poszłyśmy spać mając w pamięci, że jutro musimy wstać bardzo wcześnie.

Następnego ranka Łódź nie zachwycała pogodą, ale nie było też najgorzej. Potem nawet na chwilę wyszło słońce. Co do samego miasta, niezbyt mi się spodobało. Budynki w większości bez charakteru, stare, pofabryczne gmachy i powpychane na siłę między nie oszklone wieżowce nie zrobiły dobrego wrażenia.
Pod Atlas Arenę dotarłyśmy przed siódmą. Szybki research pozwolił nam ocenić, że na nasze wcześniejsze wejście jest już największa kolejka, a pionierzy stoją w niej od... 4:45. Zrobiono numerki, co przy wchodzeniu na arenę nieznacznie ułatwiło sprawę. W okolicy panował też rozgardiasz związany z rozstawianiem sceny. Została ona zaprojektowana przez samego Briana Maya jeszcze w latach 60. i przywieziona do Polski w 24. ciężarówkach.
Czekając w kolejce plotkowałyśmy i zawierałyśmy nowe znajomości. Nie było jeszcze godziny 10ej, a ochrona już zaczęła ustawiać barierki przy wejściach i wprowadzać w życie przepis, zgodnie z którym nie podejdziesz do danej kolejki, jeśli nie masz na nią biletu. Dlatego niestety z wieloma znajomymi z trybun czy płyty nie udało mi się zobaczyć. Z każdą godziną ścisk robił się coraz większy, ale dawaliśmy radę.
W okolicach godziny 16tej nagle z areny dało się słyszeć muzykę, więc wszyscy się podjarali, że zaczęła się próba. Mi jednak ta muzyka nie kojarzyła się ani z Queen ani z Adamem. W głosie też było coś niewłaściwego. Dopiero po chwili ogarnęliśmy, że trollują nas... Get Lucky Daft Punk i Pharella Williamsa. Jakiegoś smaczku i tak można się tam dopatrzeć, bowiem piosenkę współtworzył (i wystąpił w klipie) Nile Rodgers, który zagościł także na krążku Trespassing w piosence Shady.

Po jakimś czasie jednak naprawdę zaczęła się próba, a ochrona świetnie się bawiła otwierając boczne wejście za każdym razem, kiedy Adam wydawał wysokie dźwięki i obserwując reakcje tłumu. Zgodnie z rozpiską, GCEE mieli wejść na arenę o 18:30, ale obiecano nam, że stanie się to zaraz jak skończy się soundcheck, czyli w okolicy godziny 18. Niestety nic z tego nie wyszło, a tyły coraz bardziej na nas napierały.
Przy wchodzeniu byłam jedną z pierwszych osób. Wydarzyła się też rzecz śmieszna: jeden ochroniarz przepuszczał mnie dalej, a drugi próbował zatrzymać w miejscu. Omal nie zgnietli mnie między sobą kłócąc się, że "już puszczamy kolejne"/"jeszcze nie mam decyzji",  ale w końcu dali mi w spokoju odetchnąć. Dotarłam pod scenę, gdzie czekał na mnie pusty i wyśniony kawałek barierki.
Zaczęło się robić tłoczno, a ja nawiązałam znajomość z przemiłymi fanami Queen, którzy wypowiadali się o Adamie bardzo ciepło i uraczyli mnie wieloma ciekawymi opowiastkami. Poznałam też moją imienniczkę, Glambertkę, która uroczo dotrzymywała mi towarzystwa. Pragnę tu podziękować jej mężowi, który bez problemu kupił mi colę rozumiejąc, że barierek nie puszczę. Dzięki!
Z czasem ludzi zaczęło przybywać, a ochrona rozdawała wodę fanom. Mam dla porównania zdjęcie zapełniających się trybun. Po całym wydarzeniu weszłam na stronę Atlas Areny i sprawdziłam jej pojemność. Prawie 15 tysięcy ludzi. Koncert był wyprzedany. Brakowało pojedynczych osób. Coś niesamowitego.
Kiedy w końcu wybiła 20:36 i show się zaczęło, stało się chyba ze mną coś złego. Wiecie, że to nie był mój pierwszy raz, że zawsze stałam bardzo blisko, ale kiedy Adam i Brian przemaszerowali wybiegiem wyłaniając się dymu unoszącego się nad sceną, moje serce praktycznie zwariowało pracując jak u kolibra. Gdyby nie barierka chyba bym upadła. Nigdy wcześniej nie miałam ani takiej reakcji ani nigdy nie zdarłam gardła już na początku koncertu. Rany.
Na początku warto jeszcze wspomnieć, że cała tegoroczna trasa została poczyniona z okazji czterdziestolecia wydania albumu News Of The World. Wydano reedycję płyty, a show oprawiono w wiele fantastycznych momentów.
Koncert zaczęli utworem Hammer To Fall, który ubóstwiam nad życie śpiewać w samochodzie. Setlista nie była specjalnie odmienna od poprzednich. Wciąż brakuje na niej Show Must Go On. Tym razem doskwierał też brak Kind Of Magic. Zamiast niego Roger wykonał I'm In Love With My Car. Towarzyszył także Adamowi w śpiewaniu Underpressure.
Dobre miejsce sprawiło, że miałam świetny widok zwłaszcza na część koncertu na której cały zespół występował na wybiegu. Brian znów powiedział kilka słów po polsku, co spotkało się z niebywałą aprobatą widowni. W czasie śpiewania Love Of My Live na telebimie dokonano czegoś pięknego. Obok Bri pojawił się hologram Freddiego. Wyglądało to niesamowicie magicznie. Solówka Briana jak zwykle zapewniła mi ciarki i odlot w kosmos.
Największe dwa minusy koncertu to brak Freddiego w Bohemian Rhapsody (liczyłam na coś a'la Oświęcim) i brak syna Rogera, Rufusa Taylora, który towarzyszył ojcu we wcześniejszych trasach. Ich drum battle niestety nie dane było mi widzieć na żywo, gdyż w Oświęcimiu zrezygnowano z niego z powodu śliskiej sceny i deszczu.
W czasie utworu Bicycle Race, Adam wsiadł na to różowe cacko i przejechał przez scenę. Zanim jednak to się stało, wyciągnął kilka kwiatków z rowerka i rzucił w tłum. Jeden z nich wpadł prosto w moje ręce, ale niestety stracił główkę i mam samą łodygę. Oczywiście już na honorowym miejscu.
To jednak nie koniec magicznych interakcji z Adamem. Nie dość, że kilka razy patrzył prosto na mnie i moją towarzyszkę drugą Justynę i uśmiechał się do nas, to stało się to.
Żale z Oświęcimia zostały odkupione chociaż tutaj. Rozczuliło mnie, że miałam wrażenie, że szuka nas wzrokiem, gdy już był po naszej stronie. Podszedł dość szybko, spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się. I przepraszam, ale przepadłam całkowicie w tym kilkusekundowym momencie. Starałam się utrzymać z nim kontakt wzrokowy, dlatego dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że dotyka mojej dłoni. Byłam tak osłupiała, że to Adam musiał dotknąć mnie a nie ja jego. Nie pamiętam reszty piosenki ani tego jak wrócił na scenę. Wcześniejsze wydarzenie było tak odrealnione, że kompletnie się w nim zatraciłam.
Myślałam tylko: "Jaki on jest piękny" i "Jakie ma spocone palce". Tylko tyle zdołał zarejestrować mój mózg.
Dzięki temu wiem, że nigdy nie rzuciłabym się na niego, bo prawdopodobnie po prostu by mnie zamurowało.
Właściwie do końca koncertu trwałam w niemałym szoku. 
Oprócz swoich hitów Queen i Adam wykonali rockową wersję Whataya Want From Me. Był to uroczy prezent dla fanów Adama, którzy dość licznie przybyli na wydarzenie. Po bisach nadszedł czas na zakończenie i rany, outfit Adama w koronie był tym razem o wiele lepszy niż ten zeszłoroczny.
Właściwie przez cały koncert byłam bliska płaczu, ale wyleciało to ze mnie dopiero, kiedy ostatnie drobinki konfetti upadły na podłogę. Strasznie emocjonalnie podeszłam do tego koncertu i nawet nie wiem dlaczego. Chociaż nie, może i wiem, ale i tak zaskoczyło to mnie samą. Wychodząc z sali spotkałam kolejną niesamowitą osobę.
Na zewnątrz padał deszcz. Ledwo znalazłam znajomych w tym rozgardiaszu. Wiedziałyśmy, że nie ma sensu stać i czekać pod areną, dlatego uber zawiózł nas do, w tamtym momencie, wyśnionego już hostelu.
Rano pozbierałyśmy się szybko. Łódź kolejny raz zagrała z nami w kotka i myszkę sprawiając, że jeszcze silniej znielubiłam to miasto. Prosta bowiem w teorii droga okazuje się w praktyce ulicą z niemożliwą ilością zakrętów. To miejsce jest ponad moje siły. Na stacji kolejowej szybki bieg do kiosku.
"Dzień dobry, można sprawdzić, czy jest pewna rzecz w Dzienniku Łódzkim?"
"Jest małe zdjęcie Queen."
"Mmm... to prosimy trzy egzemplarze."
Ogarnięcie kioskarza trochę nas zszokowało.
Nic to, że pociąg miał spore opóźnienie i jechałyśmy nim prawie dwie godziny dłużej niż zakładano. Były gniazdka, stolik i darmowa kawa w ramach rekompensaty, więc było dobrze. Mogłyśmy spędzić jeszcze trochę czasu razem, jeszcze przez chwilę pobyć na tym koncercie, na tych wcześniejszych czy na zlocie. Znamy się już przecież od dawna...
Dopiero wysiadka na dworcu w Krakowie złamała nam serca. Zrozumiałyśmy, że to koniec. Siedem miesięcy czekania z biletem w dłoni a tu pstryk! i dwie piękne, cudowne, wyśnione godziny niesamowitej muzycznej i wizualnej uczty przeszły już do historii. Arena pękała w szwach. Polska śpiewała głośno. W końcu to nasz sport narodowy, jak powiedział Brian. A z doktorem nie należy się kłócić.

Nie za bardzo wiem, jak wrócić do rzeczywistości po takiej dawce magii. W muzyce Queen jest coś niesamowicie ponadczasowego, coś ujmującego pokolenia. Mamy to szczęście, że możemy posłuchać jej na żywo z naprawdę świetnym wokalem i dwoma legendarnymi wymiataczami z pierwotnego składu. Zawsze będę bardzo wdzięczna za to, że mogłam, że miałam możliwość doświadczyć czegoś takiego dwukrotnie. Że jako kraj mogliśmy doświadczyć tego czterokrotnie. Mam nadzieję, że jeszcze sporo takich spotkań przed nami.

Podtrzymuję to, co napisałam w zeszłym roku. LUDZIE, IDŹCIE NA QUEEN! To jest... wydarzenie nie do opisania.

Adam, jasna cholera. Dziękuję. ♥
Nie da się opisać tego, jak bardzo nie wyobrażam sobie bez nich życia ♥
_
Przeczytaj także:
ADAM LAMBERT The Original High Tour in Europe - 30.04.2016, Warszawa! ♥

wtorek, 27 września 2016

Zmiany, zmiany...

Człowiek zmienia się cały czas, mówią niektórzy. Naukowcy twierdzą, że zmieniamy się na okrągło i co dziesięć lat jesteśmy właściwie całkiem inną osobą. Widzę to po sobie. Widzę jak się zmieniam. Teraz, stojąc u progu dorosłości i samodzielności czuję się całkiem innym człowiekiem niż niecałe pięć lat temu, kiedy wchodziłam w mury swojej uczelni po raz pierwszy.
Dziewczynka świeżo po maturze, której dwójki z chemii przekreśliły marzenia o psychiatrii. Zniszczone, prostowane do oporu, farbowane na ciemno włosy. Przerażona, wystraszona, w ciemnych ciuchach. Początkowo kompletnie nie wiedząca, co robi na tym korytarzu, wśród pewnych siebie ludzi.
Dziewczynka z wieloma marzeniami, ale zbyt nieśmiała by je spełniać.
Taka byłam. Mimo otwartości i towarzyskości, teraz jak na dłoni widzę, że bałam się podejmować decyzje, które wymagałyby ode mnie czegoś więcej. Bałam się ruszyć z komfortowego miejsca. Dopiero w pewnym momencie wszystko pomknęło jak strzała. Poznałam wielu ludzi, zaczęłam organizować zloty, jeździć na koncerty. Niby nic wielkiego, ale bardzo mi to pomogło. W uwierzeniu w siebie, w poświadczeniu samej sobie, że coś umiem, że do czegoś się jednak nadaję.
Zaczęłam się uczyć. Psychiatria nie była już osiągalna, ale psychologia kliniczna stała wręcz otworem. Skrycie marzyłam o tym, że pewnego dnia będę pracować w szpitalu psychiatrycznym. Większość ludzi z mojego roku jak i wykładowców patrzyło na mnie dziwnie, gdy zapytana o tym mówiłam. Byłam wciąż stremowana, ale brnęłam do celu. Po cichu, powoli.
Aż nadszedł rok 2016 i wszystko zaczęło się zmieniać.

Gdyby ktoś mi powiedział, że przeżyję tak niesamowite rzeczy i będę mogła je wszystkie zamknąć pod szyldem #2016, na pewno bym nie uwierzyła.
Zaczęło się niewinnie, od koncertu Adama Lamberta, który wyczekiwany przez tyle lat uświadomił mi, że nigdy nie warto rezygnować z marzeń.
Ledwo odetchnęłam, a ten człowiek dał mi kolejny powód do tego, żeby się nie poddawać - zaskoczył mnie swoją obecnością z Queen w Oświęcimiu, zaledwie dwa miesiące od wcześniejszego koncertu.
Nie mogłam być bardziej wdzięczna, ale wciąż do końca nie wiedziałam, jak mam traktować te wydarzenia. Rozmyślałam o tym przez wakacje, w międzyczasie organizując niesamowity zlot polskich Glamberts i spotykając się na kilka cudownych dni z Nelly i Maroną w Warszawie, prawie całkowicie spontanicznie.
Rok upływający na samych przyjemnościach i dobrej zabawie, pomyślicie. Może i tak, ale wewnętrznie było to też ogromne zmaganie się z samą sobą. Szukanie opcji, zastanawianie się, czego ja chcę. Przy tym wszystkim kpop, jako miły dodatek do codziennego życia przez długi okres studiów, zszedł na dalszy plan. Zrozumiałam, ze pragnę czegoś więcej niż wpatrywania się w synchroniczne układy coraz to nowych zespołów. Zrozumiałam, że żaden z tych bandów nigdy nie dał mi takiej siły do parcia naprzód jaką dał mi Adam Lambert.
Złożyłam więc papiery do szpitala zgłaszając się na praktykę na tamtejszym oddziale psychiatrycznym. Jestem tam już drugi tydzień i muszę przyznać, że dawno nie czułam się tak szczęśliwa, tak doceniana. Poczucie, że to co robię ma sens, że mogę dać coś od siebie innym, że pacjenci mnie lubią, a personel i moja opiekunka są ze mnie zadowoleni, jest po prostu bezcenne. Niedługo kończę praktyki i planuję kolejne, również na takim oddziale w miasteczku obok. Zbieram bibliografię do pracy magisterskiej, której pisanie nie przeraża mnie już, ale nastraja pozytywnie. Za namową Nelly (której wiecznie będę za to wdzięczna), napisałam do Ośrodka Kultury, aby na nowo zająć się teatrem, czyli czymś co na równi z czytaniem dawało mi siłę już od szkoły podstawowej. Myślę o podyplomówce z form teatralnych, zastanawiam się nad klubem książki i klubem filmowym. Jest tyle do zrobienia.
Swoją przyszłość zawodową chcę wiązać z psychologią kliniczną, chcę być jak najbliżej tego, co mnie pasjonuje, czyli leczenia zaburzeń psychicznych. Po praktyce szpitalnej nie wyobrażam sobie gnuśnienia w gabinecie, szkole czy jakiegokolwiek coachingu. Chciałabym jednak, żeby w moim życiu znalazło się miejsce na teatr, czyli na coś, co było dla mnie bardzo ważne, ale po rozpoczęciu studiów z tego zrezygnowałam. Chcę to odnowić, odświeżyć. I zrobię to.
Ten rok i przede wszystkim spełnienie marzenia, po którym "będę mogła umierać" pokazał mi, że wszystko jest możliwe jeśli się bardzo chce i jeśli się do tego dąży. Zawsze zazdrościłam ludziom, którzy np. ćwiczyli taniec od dziecka i jasno wiedzieli, co będą chcieli robić. Teraz sama już wiem. Psychologia kliniczna. Teatr. Jedno nie wyklucza drugiego, a przecież nie można żyć szczęśliwie robiąc tylko połowę tego, czego się chce, prawda?

Ten blog również się teraz zmieni. Pewnie stracę przez to czytelników, może nie zyskam nowych. Ale od początku miał być moim pamiętnikiem, a w pewnym momencie stał się kpopowym vortalem. Ponieważ moje zainteresowanie nowinkami spadło i nie ogarniam już nowych zespołów, a większość starych się rozpada uznałam, że tak będzie najlepiej. Przepraszam i dziękuję, że byliście ze mną.

piątek, 19 sierpnia 2016

Spotkanie Glamberts Sierpień 2016, Kraków (hosted by Glam Cave)

Pomimo wielu trudności jakie napotkało na swojej drodze na "dzień dobry", Glam Cave postawiło na swoim i zawzięło się, aby przygotować coś niesamowitego. I tak krakowskie Spotkanie Glamberts nie odbyło się w galerii czy pierwszym lepszym miejscu. Ale o tym za chwilę.

Zlot planowałyśmy długo, bo właściwie od koncertu na Torwarze czułyśmy, że musimy się spotkać w tym roku. Po LFO to pragnienie tylko wzrosło, ale pojawiły się też schody. Chciałyśmy zrobić spotkanie w całkiem innym stylu niż zwykły zlot - wynająć lokal, puścić muzykę, itp. Niestety, choć na początku wiele osób deklarowało, że zapłaci 20zł za bilet, tłum powoli się wykruszał i byłyśmy zmuszone wycofać się z pomysłu. Zostałyśmy więc przy standardowym spotkaniu się, ale...postanowiłyśmy zrobić ludziom małą niespodziankę.
Przed zlotem obowiązkowa kawka organizatorek ♥
cr: Krewetka
cr: Krewetka
cr: Krewetka
cr: Krewetka
Miałyśmy ze sobą masę rzeczy, które musiałyśmy zatargać na Grodzką 42, do pubu, który był właśnie niespodzianką dla uczestników. Miejsce z naprawdę fajnym klimatem zrobiło się jeszcze bardziej klimatyczne, gdy go odpowiednio przystroiłyśmy.
Taki widok + muzyka słyszalna aż na główna ulicę (pub znajduje się w sieni) witał naszych zlotowiczów.
cr: Norbert
cr: Norbert
cr: Norbert
Ta pamiątka zlotu już raczej tam zostanie ♥ /cr: Nelly
Dla zmyłki, żeby ludzie się nie dowiedzieli za wcześnie o naszym prezencie, zorganizowałyśmy zbiórkę pod pomnikiem Adama Mickiewicza. Najpierw poszliśmy w stronę filharmonii, gdzie powstały grupowe zdjęcia.
Szkoda tylko, że nie wszyscy się do nich ustawili. /cr: Krewetka
Po jakiejś godzince, kiedy dołączyło jeszcze kilka osób, zaczęłyśmy mydlić zlotowiczom oczy, że idziemy szukać spokojnego miejsca, gdzie można posiedzieć. Dostałyśmy masę propozycji na kafejki, no ale "nie, nie, Pati chyba ma coś na oku", bo przecież nie chcesz psuć innym niespodzianki (Unda, pozdrawiam ♥).
W końcu, dotarłyśmy do naszego lokum i widziałam po oczach ludzi, jak bardzo są w szoku. Poproszony o to barman, puścił muzykę odpowiednio wcześniej i zrobił się naprawdę niesamowity klimat.
Niedługo potem zaczęłyśmy robić quiz z dość trudnymi pytaniami. Trzy osobę miały tu szansę na nagrodę, gdzie za pierwsze miejsce był to śliczny plakat zaprojektowany przez Nelly. Bezapelacyjnie wygrał go Norbert.
Norbert z nagrodą i...wachlarzykiem Killer Queen /cr: Norbert
Potem był czas na rozmowy, taniec i wspólne zdjęcia. Wielu z nas się w końcu zna od dłuższego czasu, a to było pierwsze spotkanie kiedykolwiek bądź pierwsze od dawna. Trzeba to było wykorzystać.
cr: Klaudia
cr: Nelly
cr: Asia
cr: Asia
cr: Norbert
cr: Norbert
cr: Nelly
cr: Nelly
Cza uciekł w mgnieniu oka - ludzie powoli zaczęli się wykruszać, aż w końcu zostało nam tylko sprzątanie. Potem wybyłyśmy na dworzec, gdzie większość nocy spędziłyśmy siedząc w jedynej otwartej knajpce.
A tu już zaczepnie spoglądał na nas ze zdjęcia pan podejrzanie podobny do Neila
Nelly już bez makijażu casual af + Neil w tle /cr: Nelly
I doładowanie się!
Noc mijała nam na dziwnych rozmowach z Maroną (ciotka, pozdro ♥), więc było śmiesznie i ciekawie. Ale niestety, wszystko co dobre się kończy, tak i te godziny umknęły dość szybko. Z żalem przyszło się rozejść, a potem próbować nie zasnąć w środkach transportu do domu.
Straszliwie obtarły mnie buty, ale bawiłam się fantastycznie! Samo spotkanie jak i frekwencja (15 osób bez organizacji) przeszła nasze oczekiwania! Było cudownie! Już teraz wiemy, że na tym nie przestaniemy i planujemy kolejne, jeszcze cudowniejsze spotkania w innych miastach. Możecie więc być pewni, że któregoś dnia i Wy będziecie mieć okazję pojawić się na imprezie Glam Cave.
Już po: plakat zlotu, pamiątka i urodzinowy prezent od moich kochanych Ezji i Sany ♥
Na zakończenie, obejrzyjcie imprezę na vlogu Nelly, nagrywała sporo!

Jeszcze raz serdecznie dziękuję, Glamily i dziękuję moim kochanym dziewczynom z Glam Cave!
Obyśmy były coraz mocniejsze! Kocham u wszystkich ♥